Monthly Archives: August 2013

fot. T. Dubiel

Dziękujemy za zgłoszenia!

fot. T. Dubiel

fot. T. Dubiel

Rekrutacja do programu 1/1 Mistrz i Uczeń została zakończona. Dziękujemy bardzo za wszystkie nadesłane zgłoszenia. Dostaliśmy ich ponad 200 – dziękujemy za tak duże zainteresowanie! Zasiadamy do czytania zgłoszeń. Do wybranych osób będziemy się odzywać z początkiem września.

Patronat medialny TVP KULTURA

Logo tvp kultura

 

Z przyjemnością informujemy iż patronat medialny nad programem 1/1 Mistrz i Uczeń objęło TVP KULTURA. Już jesienią obejrzeć będziecie mogli materiały dotyczące programu. O wszystkim będziemy informować na bierząco.

fot. Alicja Szulc

Praca animatora to praca ku powrotom

O tym, że Mistrzem może być każdy, że relacja Mistrz-Uczeń powinna się opierać na przyjaźni, o sile zespołu i podziwianiu swojej pracy nawzajem, o organicznej, cichuteńkiej, laboratoryjnej pracy animatora, o miłości do ludzi starszych i pracy z dziećmi i o tym, żeby nie chcieć zbyt wiele z Bożeną Szroeder rozmawia Łukasz Czapski.

fot. Alicja Szulc

fot. Alicja Szulc

Czy ważna jest dla Ciebie relacja Mistrz-Uczeń? Jak sobie ją definiujesz?

Można powiedzieć, że jestem wyznawczynią tego typu relacji. Ale nie nazywam jej Mistrz-Uczeń. Zawsze powtarzam, że nie ma nic piękniejszego niż spotkanie młodych ludzi z Mistrzami ale tymi Mistrzami mogą być tak samo ci młodzi ludzie. Dla mnie taka relacja powinna przede wszystkim polegać na towarzyszeniu sobie nawzajem, w ciągłym zaopiekowaniu, w serdeczności, pomocy. Nie tylko w momencie kiedy się coś razem robi. To się musi przekładać na całe życie. Pracuję z młodymi ludźmi, na przykład w projekcie Kroniki Sejneńskie. Ważne jest dla mnie czym jest ich życie. Nasza relacja nie realizuje się tylko w trakcie naszych spotkań ale wręcz przeciwnie. Oczywiście nie wchodzę na siłę w ich życie ale zawsze staram się mieć rękę na pulsie, być czujna, czy nie potrzebują mojej pomocy w sensie czysto ludzkim. Więc dla mnie relacja Uczeń-Nauczyciel, Uczeń-Mistrz – to jest relacja przyjaźni, współtowarzyszenia, partnerstwa ale też relacja, w której wyznacza się pewne granice. Granice są potrzebne, ponieważ zawsze jest to jednak również relacja wychowawcza.

A jaki Mistrzów spotkałaś na swojej drodze? Jaki to był rodzaj spotkania?

Moi Mistrzowie to moi współtowarzysze – czyli nasz zespół Pogranicza. To jest Krzysztof Czyżewski, który jest naszym szefem, Małgosia Czyżewska i mój mąż – Wojciech Szroeder. Razem przyjechaliśmy do Sejn i stworzyliśmy coś w czym trwamy i co rozwijamy do dzisiaj. Ale Mistrzami są też dla mnie nasi współpracownicy, którzy doszli do zespołu później. Na przykład Michał Moniuszko, który jest „naszym dzieckiem” i przeszedł przez wszystkie nasze programy edukacyjne a dzisiaj prowadzi bardzo nowoczesną i awangardową pracownię muzyczną, o pięknym i ciekawym programie. Tak samo jak Agatka, która opiekuje się całą naszą dokumentacją, prowadzi archiwum Pogranicza i bibliotekę. Jej zaangażowanie, stosunek do tych materiałów – to jest coś, co mnie niezmiernie inspiruje i popycha do tego, że sama chcę być lepsza w tym co robię. Moim Mistrzem na pewno jest też mój teść, który jest historykiem z miłości. Był fantastycznym nauczycielem, animatorem wiejskiego życia. Mieszka na kaszubskiej wsi, z której uczynił niezwykłe miejsce spotkań.

A poza kręgiem najbliższych?

Są Mistrzowie, z których książkami zasypiałam, którzy prowadzili mnie różnymi, niezwykłymi ścieżkami. Taką osobą na pewno jest Jerzy Ficowski – poeta, cyganolog, szulcolog, niesamowity człowiek. Moja cała przygoda pracy w środowiskach cygańskich rozpoczęła się od jego książek. Potem Mistrzynią stała się również jego żona – Elżbieta Ficowska. Pokazała mi zupełnie inny kawałek świata, gdzie pamięć jest czymś najważniejszym. Moje spotkanie z panią Ireną Sendlerową, to też było spotkanie z wielką Mistrzynią. Od zawsze inspiruje mnie jej słynne zdanie, że jeśli człowiek potrzebuje jakiejś pomocy, to trzeba mu tę pomoc dać. Jest jeszcze Mistrz – Czesław Miłosz, który patronuje naszej pracy w Sejnach.

Z tego co mówisz wynika, że Mistrzem może stać się każda osoba, od której czegoś się uczymy, której spotkanie jest dla nas przełomowe, ważne. Nieistotne czy jest to ktoś młodszy od nas, starszy, czy może nawet już nieobecny.

Dokładnie tak. Ja po prostu bardzo kocham ludzi, którzy potrafią głęboko wejść w swoją pracę. W pracy animatora nie ma pośpiechu. Działamy bez nerwowego spoglądania na efekty, w długich procesach. Jest to praca organiczna, cichuteńka, laboratoryjna, czasem zupełnie nieefektowna. Ale w szerokiej perspektywie zawsze widać kierunek w jakim to zmierza. Teraz obserwuję swoją przyjaciółkę w pracy – Ulę Wasilewską, która też jest moim Mistrzem. Zajęła się wszystkimi naszymi wystawami. Patrząc na to, co z tego zrobiła, ile przychodzi do nas teraz młodych ludzi, z jakim zaangażowaniem ona pokazuje im poprzez te wystawy jakiś inny fragment świata – jestem zafascynowana. Praca potrafi nam się tak wymknąć z rąk i bardzo mocno zdeterminować nasze życie, zabrać w piękną podróż. Uwielbiam sama w czymś takim uczestniczyć i lubię też się temu przyglądać u innych.

Jakie były Twoje początki? Skąd pomysł, żeby zająć się właśnie tym i poświęcić temu swoje życie?

Zawsze to we mnie chyba było. Bardzo kocham ludzi starszych. To są kolejni moi Mistrzowie – ci wszyscy nasi dziadkowie, opowiadacze historii sejneńskich, którzy pootwierali przede mną takie drzwi i światy, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Światy, gdzie jest ogromna pokora przed przeszłością, gdzie jest przywoływanie dobrych wspomnień. Ale z młodymi ludźmi też lubię przebywać i pracować. W mojej pierwszej pracy, kiedy jeszcze prowadziłam dom kultury w Czarnej Dąbrówce, robiłam teatr z młodymi ludźmi. Przynosiło mi ogromną satysfakcje obserwowanie jak stają się kimś innym. Więc z jednej strony zawsze ciągnęło mnie do świata tych starszych, którzy zapewniają nam ciągłość, bez których nie byłoby rzeczywistości jaką znamy, bez ich pamięci. A z drugiej strony do tych najmłodszych, którzy są jeszcze wielu spraw nieświadomi, z tym swoim dziecięctwem, naiwnością, czystością, wyobraźnią. Te dwa skrajne pokolenia zawsze mnie uruchamiały do działania, do myślenia o swojej pracy.

Pamiętasz swoje pierwsze pomysły?

Pierwszym moim pomysłem był teatrzyk po balkonem, jak byłam mała. Zbierałam koleżanki, z balkonu zwieszony był koc, który był kurtyną i oczywiście zawsze musiałam być reżyserką. A potem ważnym pierwszym, świadomym doświadczeniem, była moja współpraca z klubem seniora. Ogromnym wydarzeniem był dla mnie nasz pierwszy spektakl, a właściwie rodzaj misterium, kiedy ci starsi ludzie, stojąc w wielkich ramach od obrazów, opowiadali o swoim życiu. To było niezwykle skromne, ale też niezwykle wzruszające. Wrażenie było tym silniejsze, że widownią były rodziny tych osób, które po raz pierwszy usłyszały osobiste historie swoich najbliższych. Dla mnie to było mocne zanurzenie. A potem drugim takim silnym doświadczeniem były moje wyjazdy do wiosek cygańskich. Przez 3 miesiące żyliśmy wtedy z Romami i ich rodzaj bycia, obecności, codzienności – to było coś niesamowitego dla mnie jako obserwatora. No a trzecim ważnym doświadczeniem, które trwa do dziś, jest ta moja praca sejneńska – zbieranie opowieści i przenoszenie je czy to na teatr, czy to na film jest ciągle dla mnie niezwykłą przygodą.

Co jest najważniejsze w pracy z lokalną społecznością?

Najważniejsze to być dobrze przygotowanym. To jest jak przygotowanie do długiej podróży – musisz mieć mapę, musisz wiedzieć gdzie się zatrzymasz, z kim chcesz się spotkać. To jest zawsze praca rozpoznawcza. Nie możesz wejść do domu Starowierów i zapytać ich o prawosławie. To ich skrzywdzi na wstępie. Przygotowanie to też wiedza. Jeśli będzie się miało szacunek do tego co się robi, jeśli się będzie chciało w to wejść głęboko – wszystko się potem wydarzy i wydarzą się rzeczy piękne. Trzeba cierpliwie towarzyszyć, poddać się trochę losowi. Być wiernym temu co się robi. Nie chcieć zbyt wiele. Drugą najważniejszą rzeczą są powroty. Nie można zaczynać jakiejś pracy z nastawieniem, że jest to tylko projekt. To jest podejście, które zabija istotę pracy animacyjnej w danym miejscu. Trzeba powiedzieć, że będzie się już w tym na zawsze – to jest już też twój los. To jest rodzaj najlepszego bagażu jaki możesz dalej nieść. I musisz go nieść i w radości i w zmęczeniu, ale to jest zawsze bardzo piękna droga. Nasza praca to jest praca ku powrotom.

Kogo zapraszasz do współpracy ze sobą? Z kim chętnie byś się spotkała w tym projekcie?

Ze wszystkimi, którzy chcieliby się też ze mną spotkać. Jak pracuję z dziećmi i mamy śpiewać, a one odpowiadają, że nie potrafią, zawsze im mówię, że nie sztuką jest zaśpiewać, sztuką jest spotkać kogoś z kim można zaśpiewać. Więc chciałabym spotkać kogoś, z kim będziemy mogli razem zaśpiewać.

gwiazda 3

Ewa Gwiazda

Koordynatorka programu ze strony Fundacji LOTTO Milion Marzeń. Na co dzień kreuje, wdraża i nadzoruje działania promujące dostęp do kultury i sztuki, a także sportu. Zajmuje się też strategicznym rozwojem zaangażowania Fundacji w tych obszarach. Pod swoją opieką ma obecnie programy: „1/1 Mistrz i Uczeń” oraz „Kumulacja aktywności”. Z wykształcenia absolwentka Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego, z zamiłowania społeczniczka i socjolożka. Szczególnie zainteresowana możliwościami aktywizowania różnych grup ludzi w celu wyrównywania szans społecznych. W imieniu Fundacji LOTTO Milion Marzeń chętnie daje im „wędkę”, lecz nigdy „rybę”.

fot. Tadeusz Rolke

Wystawa “Czas wolny. Fotografie” od 13 sierpnia

fot. Tadeusz Rolke

fot. Tadeusz Rolke

Zapraszamy na wystawę “Czas wolny. Fotografie” m.in. mistrza programu 1/1 – Tadeusz Rolke. Wernisaż już 13 sierpnia w Zachęcie.

Romuald Broniarek, Aleksander Jałosiński, Bogdan Łopieński,
Jan Morek, Wojciech Plewiński, Tadeusz Rolke

„Obywatele PRL byli zajęci budowaniem socjalizmu do 16. Potem, w czasie wolnym, po wyjściu z pracy, stawali się innymi ludźmi” – mówi Aleksander Jałosiński, fotoreporter.

Wystawa „Czas wolny. Fotografie”prezentować będzie zdjęcia sześciu fotografów, którzy większą część życia zawodowego spędziło w PRL-u. Wszyscy pracowali dla oficjalnych tytułów prasowych. Zarówno do, jak i po godzinie 16.

Wystawa będąca autorskim projektem Łukasza Modelskiego to fotograficzny, nieoficjalny portret PRL-u. Zdjęcia nie pokazują ani rządowych ceremonii, ani głów państw, ani bohaterów propagandowych reportaży. Bohaterowie prezentowanych fotografii nie są w pracy – odpoczywają, swobodnie dysponują swoim czasem.

Fotoreporterzy biorący udział w wystawie pracowali dla każdego niemal rodzaju prasy dostępnej w PRL-u – od zapatrzonego w Zachód „Przekroju”, przez estetyzującą „Polskę”, gazety codzienne, tygodniki, pisma branżowe, po „Przyjaźń” – organ Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Zdjęcia pokazywane na wystawie powstawały jako ilustracje do artykułów, wywiadów, reportaży. Czasem „przy okazji” zleceń. Życie codzienne PRL-u uchwycone na fotografiach bywa absurdalne, zabawne, ale nierzadko – niepokojące. Dla części bohaterów zdjęć „czas wolny” to wysiłek funkcjonowania „pomimo rzeczywistości”, próba zapanowania nad tym, nad czym zapanować się da. Dla innych – przeciwnie – to czas zapomnienia w przypadkowej i doraźnej zabawie.

Fotografie prezentowane na wystawie często w zamierzeniu pełniły funkcję propagandową. Równie często jednak – przy świadomym udziale ich twórców, a czasem jedynie dzięki nowemu kontekstowi – stawały się antypropagandą. Tym ciekawszą, że publikowaną przecież w oficjalnych mediach.

Tadeusz Rolke
[Odwiedzałem] Prażucha, Kosidowskiego, siedziałem i gadałem z nimi. Pamiętam, że jak mnie wyrzucili ze „Stolicy”, miałem sporo czasu i przez chwilę byłem wolny, to zrobiłem jakieś zdjęcia w Gdańsku. Przyniosłem do „Świata” i wspólnie je oglądaliśmy. Chciałem je wydrukować. I oni je skrytykowali – że to nie jest reportaż. Taka rozmowa: – Widzisz, co tu się dzieje? Tu nie ma historii, to są poszczególne ładne zdjęcia, ale tu nie ma historii. Przyznałem im rację.

wystawę oglądać będzie można do 22.09.2013 roku

kurator wystawy Łukasz Modelski
współpraca ze strony Zachęty Magdalena Komornicka
projekt ekspozycji Grzegorz Rytel

Materiały prasowe organizatorów wystawy Zachęta – Narodowa Galeria Sztuki 

fot. Alicja Szulc

Pod rozłozystym drzewem nic wysoko nie urośnie

O mistrzu jako alternatywie, o równoczesnym spotkaniu prawdziwego artysty i fenomenu sztuki performance, o przeciwstawianiu się czemuś większemu niż my, stawianiu wszystkiego na jedną kartę i skakaniu na główkę w ciemność z Oskarem Dawickim rozmawia Łukasz Czapski.

fot. Alicja Szulc

fot. Alicja Szulc

Co myślisz jak słyszysz hasło: „relacja Mistrz-Uczeń”? Jak ją definiujesz?

Sto rzeczy na raz myślę oczywiście, ale zacznijmy pruć z którejś strony to sukno i zobaczymy dokąd nas to zaprowadzi. Rozumiem, że pytanie odnosi się do praktyki artystycznej, więc w moim przypadku tego typu relacja była alternatywą wobec szkoły. Po prostu na poziomie emocjonalnym nastąpiło u mnie odrzucenie szkoły i w momencie, w którym pojawiła się osoba, która zasługiwała na miano Mistrza, w naturalny sposób z tego skorzystałem. Mówię tu o swojej relacji ze Zbyszkiem Warpechowskim. Byłem na drugim albo trzecim roku jak się poznaliśmy. Był tak skrajnie inny od tego co mi proponowała szkoła, że bez większego namysłu, intuicyjnie rzuciłem się w tę relację. Była nas zresztą cała grupa. Nigdy potem tego nie żałowałem i strasznie dużo z tego wyniosłem. Oczywiście, w którymś tam miejscu, później, następuje proces mordowania Mistrza. On jest wpisany w ten typ relacji. Każdy rozsądny Mistrz powinien mieć tego świadomość. Zbyszek Warpechowski miał. Powtarzał nam taką formułkę: „Pod rozłożystym drzewem nic wysoko nie urośnie”. W naszym przypadku ta relacja przebiegła więc książkowo – Mistrz pojawił się jako alternatywa do zgniłego systemu, został przeze mnie uwielbiony i wyniesiony na ołtarze a potem z nich zrzucony. Teraz ta nasza relacja nadal nie jest do końca partnerska. Pozostał pewien cień tamtej hierarchii mistrzowsko-uczniowskiej. Albo może to jest po prostu szacunek?

Co dał Ci Warpechowski czego nie dała Ci szkoła?

Był to pierwszy, prawdziwy, żywy artysta, którego w ogóle spotkałem. Ci panowie w szkole w zestawieniu z nim byli… Nie było ich. Nagle pojawił się facet, który zupełnie na poważnie skoczył na główkę w ciemność i okazało się, że nie tylko nie rozwalił sobie kręgosłupa, ale unosił się nadal w powietrzu. Oczywiście to jest bardzo poetyckie, ale wtedy na naszą grupę tak to działało. Zachłysnęliśmy się tym, że można nie stracić jakiejś podstawowej wrażliwości, autentyczności, że można nie uprawiać tej całej polityki kulturalnej, tylko postawić wszystko na jedną kartę. Pamiętam taki performance Zbyszka z początku naszej znajomości. To był jakiś festiwal performance w Bydgoszczy. Ja byłem tam w zasadzie przypadkiem, przejazdem, drugiego dnia, pod koniec. Zbyszek prawie się nie przywitał, chodził wkurwiony i szykował się do swojego performance. Okazało się że wcześniej ktoś po pijaku potraktował sprawę bardzo niepoważnie i to Warpechowskiego wyprowadziło z równowagi. Wyszedł na performance, odniósł się do tej sytuacji. Powiedział, że swoim występem udowodni wszystkim, że to co robi, jest zupełnie serio, że to żaden kabaret ani wygłupy, że tu chodzi o prawdziwą duchową sytuację. Zaczął od, często wtedy używanego przez siebie elementu, czyli od biczowania. Potem postawił na środku jubilerską, złotą wagę i powiedział, że teraz poruszy ją wzrokiem. Ukląkł nad nią i zaczął się skupiać na jednej szalce. Nie udało mu się to ostatecznie, ale ja przez 15 minut byłem absolutnie pewien, że on jest w stanie to zrobić. Chciałem, żeby to zrobił, byłem z nim. Wstał, przeprosił, że tym razem się nie udało, ale widać było, że też jest pewien, że to jest możliwe. To było Coś! Takie emocje w porównaniu z pijanym profesorem, który kradnie farby przeznaczone dla studentów, dawały niebotyczną różnicę.

Na czym polegało uczenie się w tej relacji? Jakim nauczycielem był Warpechowski?

Przy naszych pierwszych spotkaniach ja średnio w ogóle wiedziałem co to jest performance. Zetknięcie z Warpechowskim było więc zderzeniem nie tylko z jego niewątpliwą osobowością ale też z całym fenomenem performance, którego nie znaliśmy. To był podwójny wstrząs. Po pierwszym performance na żywo, Zbyszek pokazał nam inne swoje rzeczy, które robił wcześniej i wtedy byłem już zupełnie roztopiony. Potem zabrał nas na wino i siedzieliśmy tak do rana. Zahipnotyzował nas. A potem pojechaliśmy na jego zaproszenie do Sandomierza, do jego domu i już się potoczyło. Zbyszek nie wchodził w rolę nauczyciela. Jego strategią nie była hodowla następców, naśladowców. Tym nie mniej, jego zdanie na temat moich pomysłów było paraliżująco kluczowe. To był problem mojej budowy psychicznej, nie jego zachowania. Długo klęczałem przed nim aż mnie w końcu zaczęły boleć kolana. (śmiech)

Czy pamiętasz ten moment, w którym zdecydowałeś, że chcesz zostać artystą?

To oczywiście kuriozalne pytanie…Więc może odpowiem anegdotą o innym, nie mniej ważnym dla mnie momencie. To było w podstawówce. Przyszedłem po wakacjach do szkoły i okazało się, że jestem w innej, nowej klasie. Nagle postanowiono, że zostanie utworzona dodatkowa czwarta klasa, żeby pozostałe nie były tak liczne. To było dosyć okrutne, miałem kolegów, byłem już socjalnie rozwiniętym podmiotem. Po pierwszej lekcji, na której wściekłość, niezgoda i bunt prawie wzniosły mnie w powietrze, uciekłem ze szkoły. Biegiem ruszyłem do zakładu pracy mojej mamy i w drodze nabyłem stalowej pewności, że albo wrócę do starej klasy albo już nie wrócę do szkoły w ogóle. To właśnie stanowczo zakomunikowałem mamie i następnego dnia byłem z powrotem w swojej starej klasie. Pierwszy raz powiedziałem „nie” i to miało sens. Pierwszy raz w życiu przeciwstawiłem się czemuś, co było dużo większe ode mnie i odniosłem sukces. (śmiech) Podobny typ ryzyka, uporu i oporu, towarzyszy mi do dziś w moich tzw. praktykach artystycznych.

fot. Alicja Szulc

Patrzeć po to, żeby zobaczyć

fot. Alicja Szulc

fot. Alicja Szulc

O tym, że Mistrz to ktoś, kto potrafi cię dotknąć, żebyś sam coś znalazł, o tym, że patrzenie może być sposobem doświadczania świata, o fascynacji kamerą i o tym, że przy każdym filmie czuje jakby to był jej pierwszy film z Jolantą Dylewską rozmawia Łukasz Czapski.

W jednej z naszych rozmów, powiedziała Pani, że wolałaby Pani nie być nazywana „Mistrzem” ponieważ spotkała Pani na swojej drodze prawdziwych Mistrzów. Kim byli Ci Mistrzowie i jakie znaczenie mają takie spotkania?

Myślę, że każdy z nas spotyka na swojej drodze, w różnych momentach swojego życia Mistrza. Czasami są to żywe osoby, a czasami ktoś, kto już od dawna nie żyje. Jest nieobecny tylko w płaszczyźnie fizycznej, ale jest ciągle bardzo aktywny energetycznie w płaszczyźnie duchowej, intelektualnej. To jest trochę oczywiste co mówię. Zajmuję się filmem, więc może powiem o wielkim polskim operatorze, Jerzym Wójciku. To jest mój mistrz, którego spotkałam w swoich szkolnych latach, w Szkole Filmowej w Łodzi. Był taki moment, gdy studiując sztukę operatorską byłam trochę rozczarowana. Przyszłam do szkoły jako człowiek, który od 12 roku życia chciał się zajmować filmem. Film był moją wielka pasją. I potem nagle w Szkole Filmowej nie czułam się spełniona. Takim filmowym oświeceniem było dla mnie spotkanie z Jerzym Wójcikiem. Do dzisiaj mam z nim bardzo mocny kontakt. To nie znaczy, że się ciągle spotykamy. Ale kiedykolwiek mam jakiś problem filmowy, z którym nie jestem w stanie sobie poradzić, dzwonię do niego albo spotykam się z nim, proszę o radę i zawsze ją dostaję.

W jaki sposób działa taka relacja?

Na przykład gdy robiłam zdjęcia do filmu Agnieszki Holland „W ciemności”. Przygotowywałam się do zdjęć, a okres przygotowawczy przed planem jest bardzo ważny. Wszystko czym się naładujemy, co przez siebie przepuścimy, staje się potem bardzo ważne w trakcie zdjęć. W filmie jest taka scena, kiedy w kanałach, w ukryciu, młoda Żydówka rodzi dziecko. Rodzi to dziecko nie do życia, ale do śmierci. Zawsze kiedy robię zdjęcia filmowe, ważne jest dla mnie, żeby te zdjęcia “współopowiadały” historię. Poprzez sposób oświetlania, dobór obiektywów, kadrowanie, razem z reżyserem szukam zawsze najlepszego sposobu narracji wizualnej. Tutaj też szukałam w jaki sposób przez kompozycję, uczynić te narodziny śmiercią. Nie mogłam tego kompletnie znaleźć. Jerzy Wójcik, jak to prawdziwy Mistrz, wysłuchał mnie, uśmiechnął się i powiedział: „Przecież to śmierć się wyraża przez kompozycję, a narodziny tylko przez światło”. I wszystko dla mnie stało się jasne. Od razu poczułam jak to zrobić. Mistrz jest kimś takim, kto potrafi cię dotknąć, byś sam coś znalazł. I to jest ogromnie ważne, żeby nie podawać rozwiązań tylko wskazywać kierunek.

A oprócz Jerzego Wójcika, ktoś jeszcze?

Drugim takim Mistrzem, który od lat jest przy mnie, a tak naprawdę od dawna go już z nami nie ma, jest rabin Nachman z Bracławia – duchowy przywódca chasydów, cadyk. Jego słowa towarzyszą mi bardzo mocno w życiu. Chociażby: „Bóg prowadzi z człowiekiem nieustannie dialog przez drzewa, kamienie, źdźbła traw i przypadkowo spotkanych ludzi”. Ja jestem człowiekiem filmu. Kiedy wykonuje się jakiś zawód przez tyle lat to on wpływa znacząco na nasz odbiór świata. Dla mnie najistotniejsze jest patrzenie. Patrzenie po to, żeby zobaczyć jest ogromnie ważne. To jest sposób doświadczania świata, który dla mnie jest bliski temu, co napisał Nachman z Bracławia.

Powiedziała Pani, że już mając 12 lat wiedziała Pani, że chce się zając filmem. Skąd ta pewność? Od czego się zaczęło? Dlaczego akurat zawód operatora?

Mając 12 lat nie wiedziałam jeszcze, że chcę być operatorem, ale faktycznie wiedziałam, że chcę się zajmować filmem. Żadne inne medium nie przemawiało do mnie aż tak mocno. Byłam bardzo nieśmiałym dzieckiem. Zawsze nosiłam w sobie bardzo dużo pytań i do tego stopnia się wstydziłam, że nie byłam w stanie zadawać tych pytań. I nagle okazało się, że film, o wiele mocniej niż literatura – chociaż bardzo dużo czytałam – jest w stanie odpowiadać mi na wiele ważnych pytań. Najważniejsze były dla mnie wtedy te pytania emocjonalne, których często nie można wyrazić słowami. Poczułam, że chcę się z ludźmi, ze światem kontaktować właśnie przez film.

A skąd pomysł, żeby zostać operatorką?

Zawsze ogromnie mnie fascynowała i nadal fascynuje kamera. Ten moment, kiedy to co widzialne, cała przestrzeń profilmowa, która znajduje się przed obiektywem ulega pewnemu zapisaniu, przeniesieniu, pewnej transformacji, transcendencji.

Robi Pani uznane filmy dokumentalne. Skąd wzięła się u Pani potrzeba opowiadania dokumentalnego, bliskiego rzeczywistości?

Nie nazwałabym siebie dokumentalistką – to za duże słowo. To jest zawsze tak, że po prostu przychodzi do mnie jakiś temat. Przychodzi trochę jak człowiek, bo zawsze robię filmy o ludziach, którzy żyją lub żyli naprawdę. Więc przychodzi jak człowiek i żyje obok mnie w moim domu, jeździ ze mną pociągami etc.,i nie opuszcza mnie dopóki filmu nie ukończę.

Być może dzieje się tak, bo film jest Pani prawdziwą pasją?

Mogę tak powiedzieć. Zaczynając swój kolejny film zawsze czuję się jakbym robiła pierwszy film w życiu. Gdzieś ulatują nagle moje wcześniejsze doświadczenia. Może dlatego tak ogromnie lubię robić filmy. Za każdym razem czuję się jakbym zaczynała dopiero przygodę z tym zawodem.

Dużo Pani mówi o sile obrazów, często pracuje z archiwaliami. Czy to od obrazu wszystko się zaczyna?

Filmy, które robię jako reżyser zawsze dotyczą tego, co już było. Uważam, że to co kręcimy może w pewien sposób ocalać przed zniszczeniem czy też niepamięcią jakieś fragmenty świata, jakichś ludzi. Obiektyw ma w moim odczuciu niezwykłą siłę, bo jest w stanie przenosić nie tylko prawdę widzialną, ale także energię emocjonalną filmowanych ludzi. Dlatego studiując sztukę operatorską, chciałam przede wszystkim jak najlepiej poznać kamerę i sztukę pracy z nią, by móc zbliżyć się jak najlepiej do tego, co jest istotą, sercem filmu.

Z kim chciałaby się Pani spotkać w tym projekcie? Kogo Pani zaprasza do spotkania ze sobą?

Nie mam żadnego konkretnego wyobrażenia tego spotkania. Chciałabym żeby było to spotkanie dwojga ludzi, którzy nawzajem mogą się czymś obdarzyć.