Category Archives: Aktualności

1na1 post

Przedłużamy rekrutację do projektów filmowych

1na1 post

Jesteśmy po cyklu inspirujących rozmów z trzydziestoma wyjątkowymi animatorami i artystami z całej Polski. Po obradach komisji zdecydowaliśmy się przedłużyć rekrutację do projektów filmowych. Na dodatkowe zgłoszenia czekamy do 20 września.

Już niedługo ogłosimy listę dziesięciu osób, które wezmą udział w programie. 27 – 29 września grupa wybranych twórców weźmie udział w warsztatach otwierających, które odbędą się w Oczyszczalni.

 

 

 

1na1 wyniki

Drugi etap rekrutacji

1na1 wyniki

Publikujemy listę trzydziestu osób, które w najbliższy weekend zaprosimy do drugiego etapu rekrutacji. Wszystkim bardzo gratulujemy i cieszymy się na spotkania. Jeszcze dziś skontaktujemy się indywidualnie z zaproszonymi twórcami. 

1. E. Jankowska

2. M. Morawska

3. M. Nowicki

4. A. Koc – Wittels

5. J. Orłowska

6. D. Bochenek

7. A. Kokowska

8. N. Fiedorczuk

9. A. Molenda

10. K. Grzywnowicz

11. T. Pilikowski

12. A. Karczmarczyk

13. K. Kowalska

14. M. Witkowicz

15. A. Pryca

16. N. Szostak

17. M. Mitzner

18. A. Sienkiewicz

19. J. Niewiński

20. A. Jaszczak

21. M. Baj

22. J. Ochnio

23. P. Baczewski

24. Z. Nadzieja

25. J. Charytoniuk

26. N. Nguyen

27. A. Chlebowska

28. J. Dudek

29. M. Przygońska

30. M. Dworak

 

 

Wyniki pierwszego etapu rekrutacji już 9 września

1na1 info

Komisja rekrutacyjna jest w trakcie czytania formularzy zgłoszeniowych. W najbliższy poniedziałek 9 września odezwiemy się do grupy osób, które zaprosimy na rozmowy. Spotkania odbędą się w terminach 14 – 15 września w godzinach 10:00 – 16:00 w Warszawie w biurze Towarzystwa Inicjatyw Twórczych “ę”. Jeszcze raz dziękujemy za wszystkie nadesłane zgłoszenia. Wybór nie będzie łatwy!

fot. T. Dubiel

Dziękujemy za zgłoszenia!

fot. T. Dubiel

fot. T. Dubiel

Rekrutacja do programu 1/1 Mistrz i Uczeń została zakończona. Dziękujemy bardzo za wszystkie nadesłane zgłoszenia. Dostaliśmy ich ponad 200 – dziękujemy za tak duże zainteresowanie! Zasiadamy do czytania zgłoszeń. Do wybranych osób będziemy się odzywać z początkiem września.

fot. Alicja Szulc

Praca animatora to praca ku powrotom

O tym, że Mistrzem może być każdy, że relacja Mistrz-Uczeń powinna się opierać na przyjaźni, o sile zespołu i podziwianiu swojej pracy nawzajem, o organicznej, cichuteńkiej, laboratoryjnej pracy animatora, o miłości do ludzi starszych i pracy z dziećmi i o tym, żeby nie chcieć zbyt wiele z Bożeną Szroeder rozmawia Łukasz Czapski.

fot. Alicja Szulc

fot. Alicja Szulc

Czy ważna jest dla Ciebie relacja Mistrz-Uczeń? Jak sobie ją definiujesz?

Można powiedzieć, że jestem wyznawczynią tego typu relacji. Ale nie nazywam jej Mistrz-Uczeń. Zawsze powtarzam, że nie ma nic piękniejszego niż spotkanie młodych ludzi z Mistrzami ale tymi Mistrzami mogą być tak samo ci młodzi ludzie. Dla mnie taka relacja powinna przede wszystkim polegać na towarzyszeniu sobie nawzajem, w ciągłym zaopiekowaniu, w serdeczności, pomocy. Nie tylko w momencie kiedy się coś razem robi. To się musi przekładać na całe życie. Pracuję z młodymi ludźmi, na przykład w projekcie Kroniki Sejneńskie. Ważne jest dla mnie czym jest ich życie. Nasza relacja nie realizuje się tylko w trakcie naszych spotkań ale wręcz przeciwnie. Oczywiście nie wchodzę na siłę w ich życie ale zawsze staram się mieć rękę na pulsie, być czujna, czy nie potrzebują mojej pomocy w sensie czysto ludzkim. Więc dla mnie relacja Uczeń-Nauczyciel, Uczeń-Mistrz – to jest relacja przyjaźni, współtowarzyszenia, partnerstwa ale też relacja, w której wyznacza się pewne granice. Granice są potrzebne, ponieważ zawsze jest to jednak również relacja wychowawcza.

A jaki Mistrzów spotkałaś na swojej drodze? Jaki to był rodzaj spotkania?

Moi Mistrzowie to moi współtowarzysze – czyli nasz zespół Pogranicza. To jest Krzysztof Czyżewski, który jest naszym szefem, Małgosia Czyżewska i mój mąż – Wojciech Szroeder. Razem przyjechaliśmy do Sejn i stworzyliśmy coś w czym trwamy i co rozwijamy do dzisiaj. Ale Mistrzami są też dla mnie nasi współpracownicy, którzy doszli do zespołu później. Na przykład Michał Moniuszko, który jest „naszym dzieckiem” i przeszedł przez wszystkie nasze programy edukacyjne a dzisiaj prowadzi bardzo nowoczesną i awangardową pracownię muzyczną, o pięknym i ciekawym programie. Tak samo jak Agatka, która opiekuje się całą naszą dokumentacją, prowadzi archiwum Pogranicza i bibliotekę. Jej zaangażowanie, stosunek do tych materiałów – to jest coś, co mnie niezmiernie inspiruje i popycha do tego, że sama chcę być lepsza w tym co robię. Moim Mistrzem na pewno jest też mój teść, który jest historykiem z miłości. Był fantastycznym nauczycielem, animatorem wiejskiego życia. Mieszka na kaszubskiej wsi, z której uczynił niezwykłe miejsce spotkań.

A poza kręgiem najbliższych?

Są Mistrzowie, z których książkami zasypiałam, którzy prowadzili mnie różnymi, niezwykłymi ścieżkami. Taką osobą na pewno jest Jerzy Ficowski – poeta, cyganolog, szulcolog, niesamowity człowiek. Moja cała przygoda pracy w środowiskach cygańskich rozpoczęła się od jego książek. Potem Mistrzynią stała się również jego żona – Elżbieta Ficowska. Pokazała mi zupełnie inny kawałek świata, gdzie pamięć jest czymś najważniejszym. Moje spotkanie z panią Ireną Sendlerową, to też było spotkanie z wielką Mistrzynią. Od zawsze inspiruje mnie jej słynne zdanie, że jeśli człowiek potrzebuje jakiejś pomocy, to trzeba mu tę pomoc dać. Jest jeszcze Mistrz – Czesław Miłosz, który patronuje naszej pracy w Sejnach.

Z tego co mówisz wynika, że Mistrzem może stać się każda osoba, od której czegoś się uczymy, której spotkanie jest dla nas przełomowe, ważne. Nieistotne czy jest to ktoś młodszy od nas, starszy, czy może nawet już nieobecny.

Dokładnie tak. Ja po prostu bardzo kocham ludzi, którzy potrafią głęboko wejść w swoją pracę. W pracy animatora nie ma pośpiechu. Działamy bez nerwowego spoglądania na efekty, w długich procesach. Jest to praca organiczna, cichuteńka, laboratoryjna, czasem zupełnie nieefektowna. Ale w szerokiej perspektywie zawsze widać kierunek w jakim to zmierza. Teraz obserwuję swoją przyjaciółkę w pracy – Ulę Wasilewską, która też jest moim Mistrzem. Zajęła się wszystkimi naszymi wystawami. Patrząc na to, co z tego zrobiła, ile przychodzi do nas teraz młodych ludzi, z jakim zaangażowaniem ona pokazuje im poprzez te wystawy jakiś inny fragment świata – jestem zafascynowana. Praca potrafi nam się tak wymknąć z rąk i bardzo mocno zdeterminować nasze życie, zabrać w piękną podróż. Uwielbiam sama w czymś takim uczestniczyć i lubię też się temu przyglądać u innych.

Jakie były Twoje początki? Skąd pomysł, żeby zająć się właśnie tym i poświęcić temu swoje życie?

Zawsze to we mnie chyba było. Bardzo kocham ludzi starszych. To są kolejni moi Mistrzowie – ci wszyscy nasi dziadkowie, opowiadacze historii sejneńskich, którzy pootwierali przede mną takie drzwi i światy, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Światy, gdzie jest ogromna pokora przed przeszłością, gdzie jest przywoływanie dobrych wspomnień. Ale z młodymi ludźmi też lubię przebywać i pracować. W mojej pierwszej pracy, kiedy jeszcze prowadziłam dom kultury w Czarnej Dąbrówce, robiłam teatr z młodymi ludźmi. Przynosiło mi ogromną satysfakcje obserwowanie jak stają się kimś innym. Więc z jednej strony zawsze ciągnęło mnie do świata tych starszych, którzy zapewniają nam ciągłość, bez których nie byłoby rzeczywistości jaką znamy, bez ich pamięci. A z drugiej strony do tych najmłodszych, którzy są jeszcze wielu spraw nieświadomi, z tym swoim dziecięctwem, naiwnością, czystością, wyobraźnią. Te dwa skrajne pokolenia zawsze mnie uruchamiały do działania, do myślenia o swojej pracy.

Pamiętasz swoje pierwsze pomysły?

Pierwszym moim pomysłem był teatrzyk po balkonem, jak byłam mała. Zbierałam koleżanki, z balkonu zwieszony był koc, który był kurtyną i oczywiście zawsze musiałam być reżyserką. A potem ważnym pierwszym, świadomym doświadczeniem, była moja współpraca z klubem seniora. Ogromnym wydarzeniem był dla mnie nasz pierwszy spektakl, a właściwie rodzaj misterium, kiedy ci starsi ludzie, stojąc w wielkich ramach od obrazów, opowiadali o swoim życiu. To było niezwykle skromne, ale też niezwykle wzruszające. Wrażenie było tym silniejsze, że widownią były rodziny tych osób, które po raz pierwszy usłyszały osobiste historie swoich najbliższych. Dla mnie to było mocne zanurzenie. A potem drugim takim silnym doświadczeniem były moje wyjazdy do wiosek cygańskich. Przez 3 miesiące żyliśmy wtedy z Romami i ich rodzaj bycia, obecności, codzienności – to było coś niesamowitego dla mnie jako obserwatora. No a trzecim ważnym doświadczeniem, które trwa do dziś, jest ta moja praca sejneńska – zbieranie opowieści i przenoszenie je czy to na teatr, czy to na film jest ciągle dla mnie niezwykłą przygodą.

Co jest najważniejsze w pracy z lokalną społecznością?

Najważniejsze to być dobrze przygotowanym. To jest jak przygotowanie do długiej podróży – musisz mieć mapę, musisz wiedzieć gdzie się zatrzymasz, z kim chcesz się spotkać. To jest zawsze praca rozpoznawcza. Nie możesz wejść do domu Starowierów i zapytać ich o prawosławie. To ich skrzywdzi na wstępie. Przygotowanie to też wiedza. Jeśli będzie się miało szacunek do tego co się robi, jeśli się będzie chciało w to wejść głęboko – wszystko się potem wydarzy i wydarzą się rzeczy piękne. Trzeba cierpliwie towarzyszyć, poddać się trochę losowi. Być wiernym temu co się robi. Nie chcieć zbyt wiele. Drugą najważniejszą rzeczą są powroty. Nie można zaczynać jakiejś pracy z nastawieniem, że jest to tylko projekt. To jest podejście, które zabija istotę pracy animacyjnej w danym miejscu. Trzeba powiedzieć, że będzie się już w tym na zawsze – to jest już też twój los. To jest rodzaj najlepszego bagażu jaki możesz dalej nieść. I musisz go nieść i w radości i w zmęczeniu, ale to jest zawsze bardzo piękna droga. Nasza praca to jest praca ku powrotom.

Kogo zapraszasz do współpracy ze sobą? Z kim chętnie byś się spotkała w tym projekcie?

Ze wszystkimi, którzy chcieliby się też ze mną spotkać. Jak pracuję z dziećmi i mamy śpiewać, a one odpowiadają, że nie potrafią, zawsze im mówię, że nie sztuką jest zaśpiewać, sztuką jest spotkać kogoś z kim można zaśpiewać. Więc chciałabym spotkać kogoś, z kim będziemy mogli razem zaśpiewać.

fot. Tadeusz Rolke

Wystawa “Czas wolny. Fotografie” od 13 sierpnia

fot. Tadeusz Rolke

fot. Tadeusz Rolke

Zapraszamy na wystawę “Czas wolny. Fotografie” m.in. mistrza programu 1/1 – Tadeusz Rolke. Wernisaż już 13 sierpnia w Zachęcie.

Romuald Broniarek, Aleksander Jałosiński, Bogdan Łopieński,
Jan Morek, Wojciech Plewiński, Tadeusz Rolke

„Obywatele PRL byli zajęci budowaniem socjalizmu do 16. Potem, w czasie wolnym, po wyjściu z pracy, stawali się innymi ludźmi” – mówi Aleksander Jałosiński, fotoreporter.

Wystawa „Czas wolny. Fotografie”prezentować będzie zdjęcia sześciu fotografów, którzy większą część życia zawodowego spędziło w PRL-u. Wszyscy pracowali dla oficjalnych tytułów prasowych. Zarówno do, jak i po godzinie 16.

Wystawa będąca autorskim projektem Łukasza Modelskiego to fotograficzny, nieoficjalny portret PRL-u. Zdjęcia nie pokazują ani rządowych ceremonii, ani głów państw, ani bohaterów propagandowych reportaży. Bohaterowie prezentowanych fotografii nie są w pracy – odpoczywają, swobodnie dysponują swoim czasem.

Fotoreporterzy biorący udział w wystawie pracowali dla każdego niemal rodzaju prasy dostępnej w PRL-u – od zapatrzonego w Zachód „Przekroju”, przez estetyzującą „Polskę”, gazety codzienne, tygodniki, pisma branżowe, po „Przyjaźń” – organ Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Zdjęcia pokazywane na wystawie powstawały jako ilustracje do artykułów, wywiadów, reportaży. Czasem „przy okazji” zleceń. Życie codzienne PRL-u uchwycone na fotografiach bywa absurdalne, zabawne, ale nierzadko – niepokojące. Dla części bohaterów zdjęć „czas wolny” to wysiłek funkcjonowania „pomimo rzeczywistości”, próba zapanowania nad tym, nad czym zapanować się da. Dla innych – przeciwnie – to czas zapomnienia w przypadkowej i doraźnej zabawie.

Fotografie prezentowane na wystawie często w zamierzeniu pełniły funkcję propagandową. Równie często jednak – przy świadomym udziale ich twórców, a czasem jedynie dzięki nowemu kontekstowi – stawały się antypropagandą. Tym ciekawszą, że publikowaną przecież w oficjalnych mediach.

Tadeusz Rolke
[Odwiedzałem] Prażucha, Kosidowskiego, siedziałem i gadałem z nimi. Pamiętam, że jak mnie wyrzucili ze „Stolicy”, miałem sporo czasu i przez chwilę byłem wolny, to zrobiłem jakieś zdjęcia w Gdańsku. Przyniosłem do „Świata” i wspólnie je oglądaliśmy. Chciałem je wydrukować. I oni je skrytykowali – że to nie jest reportaż. Taka rozmowa: – Widzisz, co tu się dzieje? Tu nie ma historii, to są poszczególne ładne zdjęcia, ale tu nie ma historii. Przyznałem im rację.

wystawę oglądać będzie można do 22.09.2013 roku

kurator wystawy Łukasz Modelski
współpraca ze strony Zachęty Magdalena Komornicka
projekt ekspozycji Grzegorz Rytel

Materiały prasowe organizatorów wystawy Zachęta – Narodowa Galeria Sztuki 

fot. Alicja Szulc

Pod rozłozystym drzewem nic wysoko nie urośnie

O mistrzu jako alternatywie, o równoczesnym spotkaniu prawdziwego artysty i fenomenu sztuki performance, o przeciwstawianiu się czemuś większemu niż my, stawianiu wszystkiego na jedną kartę i skakaniu na główkę w ciemność z Oskarem Dawickim rozmawia Łukasz Czapski.

fot. Alicja Szulc

fot. Alicja Szulc

Co myślisz jak słyszysz hasło: „relacja Mistrz-Uczeń”? Jak ją definiujesz?

Sto rzeczy na raz myślę oczywiście, ale zacznijmy pruć z którejś strony to sukno i zobaczymy dokąd nas to zaprowadzi. Rozumiem, że pytanie odnosi się do praktyki artystycznej, więc w moim przypadku tego typu relacja była alternatywą wobec szkoły. Po prostu na poziomie emocjonalnym nastąpiło u mnie odrzucenie szkoły i w momencie, w którym pojawiła się osoba, która zasługiwała na miano Mistrza, w naturalny sposób z tego skorzystałem. Mówię tu o swojej relacji ze Zbyszkiem Warpechowskim. Byłem na drugim albo trzecim roku jak się poznaliśmy. Był tak skrajnie inny od tego co mi proponowała szkoła, że bez większego namysłu, intuicyjnie rzuciłem się w tę relację. Była nas zresztą cała grupa. Nigdy potem tego nie żałowałem i strasznie dużo z tego wyniosłem. Oczywiście, w którymś tam miejscu, później, następuje proces mordowania Mistrza. On jest wpisany w ten typ relacji. Każdy rozsądny Mistrz powinien mieć tego świadomość. Zbyszek Warpechowski miał. Powtarzał nam taką formułkę: „Pod rozłożystym drzewem nic wysoko nie urośnie”. W naszym przypadku ta relacja przebiegła więc książkowo – Mistrz pojawił się jako alternatywa do zgniłego systemu, został przeze mnie uwielbiony i wyniesiony na ołtarze a potem z nich zrzucony. Teraz ta nasza relacja nadal nie jest do końca partnerska. Pozostał pewien cień tamtej hierarchii mistrzowsko-uczniowskiej. Albo może to jest po prostu szacunek?

Co dał Ci Warpechowski czego nie dała Ci szkoła?

Był to pierwszy, prawdziwy, żywy artysta, którego w ogóle spotkałem. Ci panowie w szkole w zestawieniu z nim byli… Nie było ich. Nagle pojawił się facet, który zupełnie na poważnie skoczył na główkę w ciemność i okazało się, że nie tylko nie rozwalił sobie kręgosłupa, ale unosił się nadal w powietrzu. Oczywiście to jest bardzo poetyckie, ale wtedy na naszą grupę tak to działało. Zachłysnęliśmy się tym, że można nie stracić jakiejś podstawowej wrażliwości, autentyczności, że można nie uprawiać tej całej polityki kulturalnej, tylko postawić wszystko na jedną kartę. Pamiętam taki performance Zbyszka z początku naszej znajomości. To był jakiś festiwal performance w Bydgoszczy. Ja byłem tam w zasadzie przypadkiem, przejazdem, drugiego dnia, pod koniec. Zbyszek prawie się nie przywitał, chodził wkurwiony i szykował się do swojego performance. Okazało się że wcześniej ktoś po pijaku potraktował sprawę bardzo niepoważnie i to Warpechowskiego wyprowadziło z równowagi. Wyszedł na performance, odniósł się do tej sytuacji. Powiedział, że swoim występem udowodni wszystkim, że to co robi, jest zupełnie serio, że to żaden kabaret ani wygłupy, że tu chodzi o prawdziwą duchową sytuację. Zaczął od, często wtedy używanego przez siebie elementu, czyli od biczowania. Potem postawił na środku jubilerską, złotą wagę i powiedział, że teraz poruszy ją wzrokiem. Ukląkł nad nią i zaczął się skupiać na jednej szalce. Nie udało mu się to ostatecznie, ale ja przez 15 minut byłem absolutnie pewien, że on jest w stanie to zrobić. Chciałem, żeby to zrobił, byłem z nim. Wstał, przeprosił, że tym razem się nie udało, ale widać było, że też jest pewien, że to jest możliwe. To było Coś! Takie emocje w porównaniu z pijanym profesorem, który kradnie farby przeznaczone dla studentów, dawały niebotyczną różnicę.

Na czym polegało uczenie się w tej relacji? Jakim nauczycielem był Warpechowski?

Przy naszych pierwszych spotkaniach ja średnio w ogóle wiedziałem co to jest performance. Zetknięcie z Warpechowskim było więc zderzeniem nie tylko z jego niewątpliwą osobowością ale też z całym fenomenem performance, którego nie znaliśmy. To był podwójny wstrząs. Po pierwszym performance na żywo, Zbyszek pokazał nam inne swoje rzeczy, które robił wcześniej i wtedy byłem już zupełnie roztopiony. Potem zabrał nas na wino i siedzieliśmy tak do rana. Zahipnotyzował nas. A potem pojechaliśmy na jego zaproszenie do Sandomierza, do jego domu i już się potoczyło. Zbyszek nie wchodził w rolę nauczyciela. Jego strategią nie była hodowla następców, naśladowców. Tym nie mniej, jego zdanie na temat moich pomysłów było paraliżująco kluczowe. To był problem mojej budowy psychicznej, nie jego zachowania. Długo klęczałem przed nim aż mnie w końcu zaczęły boleć kolana. (śmiech)

Czy pamiętasz ten moment, w którym zdecydowałeś, że chcesz zostać artystą?

To oczywiście kuriozalne pytanie…Więc może odpowiem anegdotą o innym, nie mniej ważnym dla mnie momencie. To było w podstawówce. Przyszedłem po wakacjach do szkoły i okazało się, że jestem w innej, nowej klasie. Nagle postanowiono, że zostanie utworzona dodatkowa czwarta klasa, żeby pozostałe nie były tak liczne. To było dosyć okrutne, miałem kolegów, byłem już socjalnie rozwiniętym podmiotem. Po pierwszej lekcji, na której wściekłość, niezgoda i bunt prawie wzniosły mnie w powietrze, uciekłem ze szkoły. Biegiem ruszyłem do zakładu pracy mojej mamy i w drodze nabyłem stalowej pewności, że albo wrócę do starej klasy albo już nie wrócę do szkoły w ogóle. To właśnie stanowczo zakomunikowałem mamie i następnego dnia byłem z powrotem w swojej starej klasie. Pierwszy raz powiedziałem „nie” i to miało sens. Pierwszy raz w życiu przeciwstawiłem się czemuś, co było dużo większe ode mnie i odniosłem sukces. (śmiech) Podobny typ ryzyka, uporu i oporu, towarzyszy mi do dziś w moich tzw. praktykach artystycznych.

fot. Alicja Szulc

Patrzeć po to, żeby zobaczyć

fot. Alicja Szulc

fot. Alicja Szulc

O tym, że Mistrz to ktoś, kto potrafi cię dotknąć, żebyś sam coś znalazł, o tym, że patrzenie może być sposobem doświadczania świata, o fascynacji kamerą i o tym, że przy każdym filmie czuje jakby to był jej pierwszy film z Jolantą Dylewską rozmawia Łukasz Czapski.

W jednej z naszych rozmów, powiedziała Pani, że wolałaby Pani nie być nazywana „Mistrzem” ponieważ spotkała Pani na swojej drodze prawdziwych Mistrzów. Kim byli Ci Mistrzowie i jakie znaczenie mają takie spotkania?

Myślę, że każdy z nas spotyka na swojej drodze, w różnych momentach swojego życia Mistrza. Czasami są to żywe osoby, a czasami ktoś, kto już od dawna nie żyje. Jest nieobecny tylko w płaszczyźnie fizycznej, ale jest ciągle bardzo aktywny energetycznie w płaszczyźnie duchowej, intelektualnej. To jest trochę oczywiste co mówię. Zajmuję się filmem, więc może powiem o wielkim polskim operatorze, Jerzym Wójciku. To jest mój mistrz, którego spotkałam w swoich szkolnych latach, w Szkole Filmowej w Łodzi. Był taki moment, gdy studiując sztukę operatorską byłam trochę rozczarowana. Przyszłam do szkoły jako człowiek, który od 12 roku życia chciał się zajmować filmem. Film był moją wielka pasją. I potem nagle w Szkole Filmowej nie czułam się spełniona. Takim filmowym oświeceniem było dla mnie spotkanie z Jerzym Wójcikiem. Do dzisiaj mam z nim bardzo mocny kontakt. To nie znaczy, że się ciągle spotykamy. Ale kiedykolwiek mam jakiś problem filmowy, z którym nie jestem w stanie sobie poradzić, dzwonię do niego albo spotykam się z nim, proszę o radę i zawsze ją dostaję.

W jaki sposób działa taka relacja?

Na przykład gdy robiłam zdjęcia do filmu Agnieszki Holland „W ciemności”. Przygotowywałam się do zdjęć, a okres przygotowawczy przed planem jest bardzo ważny. Wszystko czym się naładujemy, co przez siebie przepuścimy, staje się potem bardzo ważne w trakcie zdjęć. W filmie jest taka scena, kiedy w kanałach, w ukryciu, młoda Żydówka rodzi dziecko. Rodzi to dziecko nie do życia, ale do śmierci. Zawsze kiedy robię zdjęcia filmowe, ważne jest dla mnie, żeby te zdjęcia “współopowiadały” historię. Poprzez sposób oświetlania, dobór obiektywów, kadrowanie, razem z reżyserem szukam zawsze najlepszego sposobu narracji wizualnej. Tutaj też szukałam w jaki sposób przez kompozycję, uczynić te narodziny śmiercią. Nie mogłam tego kompletnie znaleźć. Jerzy Wójcik, jak to prawdziwy Mistrz, wysłuchał mnie, uśmiechnął się i powiedział: „Przecież to śmierć się wyraża przez kompozycję, a narodziny tylko przez światło”. I wszystko dla mnie stało się jasne. Od razu poczułam jak to zrobić. Mistrz jest kimś takim, kto potrafi cię dotknąć, byś sam coś znalazł. I to jest ogromnie ważne, żeby nie podawać rozwiązań tylko wskazywać kierunek.

A oprócz Jerzego Wójcika, ktoś jeszcze?

Drugim takim Mistrzem, który od lat jest przy mnie, a tak naprawdę od dawna go już z nami nie ma, jest rabin Nachman z Bracławia – duchowy przywódca chasydów, cadyk. Jego słowa towarzyszą mi bardzo mocno w życiu. Chociażby: „Bóg prowadzi z człowiekiem nieustannie dialog przez drzewa, kamienie, źdźbła traw i przypadkowo spotkanych ludzi”. Ja jestem człowiekiem filmu. Kiedy wykonuje się jakiś zawód przez tyle lat to on wpływa znacząco na nasz odbiór świata. Dla mnie najistotniejsze jest patrzenie. Patrzenie po to, żeby zobaczyć jest ogromnie ważne. To jest sposób doświadczania świata, który dla mnie jest bliski temu, co napisał Nachman z Bracławia.

Powiedziała Pani, że już mając 12 lat wiedziała Pani, że chce się zając filmem. Skąd ta pewność? Od czego się zaczęło? Dlaczego akurat zawód operatora?

Mając 12 lat nie wiedziałam jeszcze, że chcę być operatorem, ale faktycznie wiedziałam, że chcę się zajmować filmem. Żadne inne medium nie przemawiało do mnie aż tak mocno. Byłam bardzo nieśmiałym dzieckiem. Zawsze nosiłam w sobie bardzo dużo pytań i do tego stopnia się wstydziłam, że nie byłam w stanie zadawać tych pytań. I nagle okazało się, że film, o wiele mocniej niż literatura – chociaż bardzo dużo czytałam – jest w stanie odpowiadać mi na wiele ważnych pytań. Najważniejsze były dla mnie wtedy te pytania emocjonalne, których często nie można wyrazić słowami. Poczułam, że chcę się z ludźmi, ze światem kontaktować właśnie przez film.

A skąd pomysł, żeby zostać operatorką?

Zawsze ogromnie mnie fascynowała i nadal fascynuje kamera. Ten moment, kiedy to co widzialne, cała przestrzeń profilmowa, która znajduje się przed obiektywem ulega pewnemu zapisaniu, przeniesieniu, pewnej transformacji, transcendencji.

Robi Pani uznane filmy dokumentalne. Skąd wzięła się u Pani potrzeba opowiadania dokumentalnego, bliskiego rzeczywistości?

Nie nazwałabym siebie dokumentalistką – to za duże słowo. To jest zawsze tak, że po prostu przychodzi do mnie jakiś temat. Przychodzi trochę jak człowiek, bo zawsze robię filmy o ludziach, którzy żyją lub żyli naprawdę. Więc przychodzi jak człowiek i żyje obok mnie w moim domu, jeździ ze mną pociągami etc.,i nie opuszcza mnie dopóki filmu nie ukończę.

Być może dzieje się tak, bo film jest Pani prawdziwą pasją?

Mogę tak powiedzieć. Zaczynając swój kolejny film zawsze czuję się jakbym robiła pierwszy film w życiu. Gdzieś ulatują nagle moje wcześniejsze doświadczenia. Może dlatego tak ogromnie lubię robić filmy. Za każdym razem czuję się jakbym zaczynała dopiero przygodę z tym zawodem.

Dużo Pani mówi o sile obrazów, często pracuje z archiwaliami. Czy to od obrazu wszystko się zaczyna?

Filmy, które robię jako reżyser zawsze dotyczą tego, co już było. Uważam, że to co kręcimy może w pewien sposób ocalać przed zniszczeniem czy też niepamięcią jakieś fragmenty świata, jakichś ludzi. Obiektyw ma w moim odczuciu niezwykłą siłę, bo jest w stanie przenosić nie tylko prawdę widzialną, ale także energię emocjonalną filmowanych ludzi. Dlatego studiując sztukę operatorską, chciałam przede wszystkim jak najlepiej poznać kamerę i sztukę pracy z nią, by móc zbliżyć się jak najlepiej do tego, co jest istotą, sercem filmu.

Z kim chciałaby się Pani spotkać w tym projekcie? Kogo Pani zaprasza do spotkania ze sobą?

Nie mam żadnego konkretnego wyobrażenia tego spotkania. Chciałabym żeby było to spotkanie dwojga ludzi, którzy nawzajem mogą się czymś obdarzyć.

fot. Alicja Szulc

W przestrzeni publicznej z osoby prywatnej stajemy się obywatelem

O projektowaniu jako pracy zespołowej, o Mistrzu jako punkcie odniesienia, o charakterze pracy w przestrzeni publicznej, znajdowaniu problemów przestrzeni, realnych działaniach, za które projektant powinien brać odpowiedzialność i o tym, że ciągle mamy problem z tym, że to co wspólne to u nas niczyje z Jerzym Porębskim rozmawia Łukasz Czapski.

fot. Alicja Szulc

fot. Alicja Szulc

Jak Pan definiuje relację Mistrz-Uczeń?

Jest to odwieczna relacja pomiędzy tym kto wskazuje, naucza, otwiera, a tym kto chce za nim podążać. Ta relacja, która funkcjonuje w wielu dziedzinach naszego życia, poczynając od relacji rzemieślnik – czeladnik, a kończąc na przewodnictwie intelektualnym, czy duchowym, zadomowiła się już dawno także na Akademii. Nie bardzo odpowiada mi ta relacja w przypadku działalności projektowej. Pracuje się najczęściej w zespołach, są starsi i młodsi, bardziej i mniej doświadczeni, ale pracuje się razem, każdy coś do tego zespołu wnosi, to nie jest jednokierunkowe przekazywanie wiedzy, ale obszar dyskusji, padają pytania z każdej strony, są rozmowy, kompromisy i konflikty, jest szef, ale nie koniecznie mistrz, bo ktoś cały ten proces dochodzenia do optymalnych rozwiązań musi spinać. Moja pracownia na Akademii i Towarzystwo Projektowe, które prowadzę wraz z Grzegorzem Niwińskim są rodzajem takiego warsztatu, gdzie wszyscy wspólnie rozwiązujemy jakieś problemy. I jeśli ma to być wzajemnie pobudzająca się i inspirująca grupa – to relacja Mistrz-Uczeń tutaj nie do końca pasuje. Dlatego wychodzę z założenia, że przynajmniej w tej dziedzinie, powinny być to relacje partnerskie, niezależnie od doświadczenia i wieku.

A Pana Mistrzowie? Co to były za spotkania?

Jak studiowałem to ci mistrzowie jeszcze byli – mądrzy, z autorytetem, o wyrazistych osobowościach, postawach, byli dla nas drogowskazem. Miałem szczęście takich ludzi spotkać. Na architekturze był to prof. Jerzy Lisowski, u którego robiłem dyplom. A na Akademii: prof. Lech Tomaszewski, prof. Andrzej Wróblewski, a także, choć ten kontakt nie był długi, prof. Oskar Hansen. Bo czasem wystarcza parę zdań, które nas otwierają i pozwalają szukać własnej drogi. Tacy ludzie stają się dla nas punktem odniesienia. Możemy się wobec nich buntować, nie zgadać się z nimi, ale są.

Pamięta Pan swoje początki? Skąd pomysł, żeby zająć się projektowaniem?

W latach siedemdziesiątych studiowałem na architekturze, w połowie tej dekady zaczął się już kryzys i niewiele się budowało. Nie chciałem wyjeżdżać, a tu kompletny zastój. Były tylko państwowe biura projektowe, w których odbębniało się 8 godzin, ewentualnie rysowało klocki z wielkiej płyty. Był obowiązek pracy i zupełny brak perspektyw. Pomyślałem, że warto w tej sytuacji dalej studiować i tak znalazłem się na Akademii. Wiedziałem też jak bardzo wzornictwo związane jest z architekturą, jakie są jego korzenie. Fascynowali mnie architekci, którzy zajmowali się jednym i drugim, patrzyli na przestrzeń i budynki w sposób kompleksowy.

A pamięta Pan projekt, który był szczególnie dla Pana ważny?

Zostałem zaproszony przez swoich profesorów do zespołu, w którym wspólnie przygotowaliśmy pracę na dość prestiżowy międzynarodowy konkurs, organizowany przez Japończyków pod patronatem Międzynarodowego Stowarzyszenia Projektantów. Wymyśliliśmy wtedy system informacji miejskiej – uniwersalny model, który mógł być zastosowany w każdym mieście. Udało nam się ten konkurs wygrać. To był 1982 rok, od tamtego czasu wiele się zmieniło w tym jak postrzegam miasto, ale rozbudzone wtedy zainteresowanie przestrzenią publiczną pozostało.

Jak to jest z wchodzeniem projektanta w przestrzeń publiczną, w konkretną grupę ludzi?

Ważne jest zdefiniowanie problemu, który odkryjemy w danej przestrzeni. Bardzo często proszę moich studentów o znalezienie sobie zadania projektowego w ich otoczeniu. To jest jeden z elementów projektowania, punkt wyjścia. Często zleceniodawca ogranicza się do stwierdzenia, że coś trzeba zrobić, a więc nie tylko jak, ale też co. Wtedy do nas należy określenie, jaki jest główny problem, a od naszej wrażliwości, czy zajmiemy się tylko kwestiami estetycznymi, czy funkcjonalnymi, czy społecznymi, czy też wszystkim naraz. Ważne oczywiście jest także, jakiego typu jest to przestrzeń, jaką ma historię, jaką pełni funkcję. Wszystkie działania w przestrzeni publicznej są niesłychanie kontekstualne. Tu nie ma gotowych kalek. To zawsze jest jakieś konkretne miejsce, społeczność, sytuacja. Różnorodność zadań dla projektanta jest ogromna. I skala bywa bardzo różna – czasem jest to zaaranżowanie skweru przed blokiem, a czasem zagospodarowanie głównego rynku w mieście, czy zbudowanie systemu informacji dla całej aglomeracji.

Czyli ważny jest też bezpośredni kontakt z daną społecznością?

Tak. Czasem są to konsultacje, a czasem projektowanie partycypacyjne. Mogą to być wspólne działania z mieszkańcami, czy jakąś grupą, np. poprzez cykl warsztatów. Ale to zależy od projektanta i konkretnej sytuacji. Bywa, że tkwiąc w jakimś środowisku nie dostrzegamy rzeczywistych problemów, przyzwyczajamy się do pewnych rzeczy i brak nam dystansu. Potrzebna wtedy jest druga strona. Działania w przestrzeni publicznej mają swoje konsekwencje, złe i dobre, trzeba brać za nie pełną odpowiedzialność, bo przekształcając tą przestrzeń nie pozostawiamy ludziom wyboru. To jest realne oddziaływanie. Przestrzeń publiczna w naszych miastach naprawdę się zmienia i równocześnie zmienia się też nastawienie do niej ludzi, ale wciąż jeszcze mamy problem z tym co wspólne, bo to co wspólne bywa niczyje. Wysoki stopień dewastacji przestrzeni publicznej, zawłaszczanie jej przez deweloperów, polityków, reklamę jest na porządku dziennym. Hanah Arendt powiedziała kiedyś, że przestrzeń publiczna to taka przestrzeń, w której osoby prywatne stają się obywatelami.

Z kim chciałby się Pan spotkać w tym projekcie?

Z kimś, kto ma ciekawe pomysły i lubi pracować. Jeśli ma być to projekt w przestrzeni publicznej, powinna być to osoba, która taką przestrzenią się interesuje. Robi o niej filmy, robi zdjęcia, czyta na ten temat, aktywnie ją obserwuje. To mogą być osoby o bardzo różnych zainteresowaniach – społecznym, socjologicznym, architektonicznym, dizajnerskim. Ważna jest pasja i przekonanie, że warto się takimi problemami zajmować i przełożyć to zainteresowanie na realne sytuacje, zacząć projektować.

 

fot. Alicja Szulc

Fotografia to narzędzie do opowiadania ważnych historii

fot. Alicja Szulc

fot. Alicja Szulc

O tym, dlaczego relacja Mistrz-Uczeń jest najbardziej wyrafinowaną forma uczenia, o tym, jak być fotografem bez żadnego zdjęcia na koncie, o szukaniu przy pomocy fotografii odpowiedzi na ważne pytania, otwartości na ludzi i sile zaangażowania z Tomaszem Tomaszewskim rozmawia Łukasz Czapski.

Czym jest według Pana relacja Mistrz-Uczeń? Na czym powinna się opierać?

Zanim wymyślono szkolnictwo grupowe, wszyscy pobierali wiedzę i edukację właśnie w ten sposób. To jest najbardziej wyrafinowana forma uczenia. Myślę nawet, że najlepsza. Jednak, żeby taka formuła zadziałała, nauczyciel, z którym się młody człowiek będzie spotykał musi tę osobę zaakceptować, a nawet polubić. Poza szacunkiem, który jest sprawą oczywistą, powinna nastąpić „wymiana chemii” między nimi. Oprócz traktowania się po partnersku, pomóc powinien też przypadek – jakiś szczególny zbieg okoliczności, który sprawi, że dwie różne osobowości będą do siebie pasowały. Od nauczyciela trzeba też wymagać, żeby nie wykorzystywał relacji z uczniem do leczenia swoich kompleksów. Nie dobrze również, jeśli nauczyciel próbuje zmienić osobowość swojego ucznia. Ważne, żeby go nakłaniał do eksperymentowania, dodawał odwagi do podejmowania kolejnych wyzwań i inspirował do szukania pomysłu na samego siebie. Mistrz powinien uczyć Ucznia patrzenia na świat własnymi oczyma, żeby to polubił i żeby na tym budował swoją oryginalność, odmienność. To jest duża odpowiedzialność, żeby spotykając się z taką młodą osobą jej nie „zainfekować” sobą. Postęp bierze się przecież z negacji, a nie z powielania. Zadaniem mądrej edukacji jest według mnie wytworzenie przekonania, że przyjemne jest życie dobre, a najprzyjemniejsze jest życie najlepsze. Nauczyciel powinien zatem służyć temu, aby podpowiadał właściwe i najszlachetniejsze wzorce umysłowości. Jedynie te bowiem prowadzą do wspomnianego powyżej celu.

A fotografii można nauczyć?

Fotografia to nie jest dziedzina, w której najważniejsze są sprawdzone empirycznie metody i narzędzia. To zajęcie oparte na intuicji. Jeśli w fotografii coś jest pewne, to tylko to, że wszystko jest zmienne. Fotografia, którą dziś nagradzamy i uważamy za wybitną, jest zupełnie różna od tej sprzed kilku lat. Trudno jest sformułować jakiekolwiek ostateczne opinie na ten temat. Sam się przyglądam z wielkim zainteresowaniem temu, jak dziś obrazujemy otaczający nas świat. Wiele rzeczy wciąż mnie zaskakuje. Dziś młodzi chętnie wyśmiewają mistrzów. Ja zawsze uważałem, że nie tędy droga. W fotografii cenię kunszt, wyrafinowanie, szukanie odpowiedzi na skomplikowane pytania, ponadczasowość. Fotografia powinna być oparta na widzeniu, a nie na patrzeniu. Jest wielka różnica pomiędzy tym, czy my na coś patrzymy, czy to coś widzimy. Żeby coś zobaczyć, musimy dostrzec w tym piękno, a to jest przywilejem bardzo niewielu. Jak Platon kiedyś cudownie powiedział o Sokratesie, tuż przed jego śmiercią, że wśród nas jest wielu, którzy są posiadaczami czarodziejskiej różdżki, ale niewielu wie jak jej użyć. Ta wiedza jest dostępna dla wybranych. Trzeba się tym cieszyć, bo co by to było, gdyby każdy robił zdjęcie, które byłoby egzekucją momentu decydującego. Wtedy trzeba by się zająć wyrobami z plasteliny, albo dzierganiem, ale na pewno nie fotografią. Póki co jest to przywilej bardzo wąskiej grupy ludzi. Mnie to niezwykle cieszy, że biorę udział w czymś tak szczególnym, skomplikowanym i tajemniczym.

A jak to było z Pana mistrzami? Spotkał Pan ich na swojej drodze?

Muszę powiedzieć, że miałem duże szczęście, a może nawet pewnego rodzaju przywilej, spotkać wyjątkowego nauczyciela. Kiedy poszedłem do niego pierwszy raz drzwi otworzył mi nagi mężczyzna, stojący na jednej nodze, bo drugą miał amputowaną i głosem, którym można by zerwać lakier z podłogi powiedział: „Czego?”, na co ja odpowiedziałem: „Chciałbym porozmawiać o fotografii”. Wpuścił mnie do środka i wyszedłem od niego niemal po trzech miesiącach. Zamieszkałem u niego. I choć nie zrobiłem ani jednego zdjęcia, to wszystko to, co mi przekazał i pokazał było dla mnie oszałamiające – to był przyspieszony kurs. Po spotkaniu z nim miałem poczucie, że jestem fotografem, choć naprawdę nie zrobiłem jeszcze ani jednego zdjęcia. Ten człowiek nazywał się Jan Michlewski. Później przyglądałem się wielu twórcom i to pomogło mi odrzucić ich język i odnaleźć swój własny styl. W Koudelce, Bressonie, Salgado odnajdowałem elementy, które mnie fascynowały. Ludzi, którzy zrobili na mnie wrażenie swoim talentem, odmiennością było wielu, ale nie ma nikogo przed kim bym klękał.
A jakie były Pana początki? Od czego się zaczęło?

Studiowałem fizykę. Mój przyjaciel, który posiadał w moim odczuciu cechy geniusza, dyskutując ze mną na temat teorii czasu wyciągnął książkę, żeby bronić swojej koncepcji. Dużo wtedy czytałem, ale nie dostrzegałem fotografii. Mogłem wziąć gazetę z dużym zdjęciem na okładce i go nie zauważałem. I ten mój przyjaciel, broniąc dość skomplikowanego pojęcia jakim jest sens czasu, użył fotografii. To był dla mnie szok. Właśnie dzięki niemu odkryłem fotografię dla siebie. Wróciłem do domu, dość zbulwersowany, że mam 19 lat i że jest coś, co było dla mnie zupełnie niedostępne. Zacząłem więc szukać kogoś, kto mógłby mnie uczyć fotografii.

A czy mógłby Pan opowiedzieć o swoim pierwszym projekcie fotograficznym? Kiedy był ten moment, kiedy poczuł Pan, że to co robi jest tematem, czymś więcej niż pojedynczą fotografią?

To był z pewnością projekt „OSTATNI -współcześni Żydzi Polscy”. Robiłem to razem z żoną, która pisała tekst. Trwało to pięć lat. To była praca niezwykła, nie tylko w sensie odkryć, których my dokonywaliśmy, ale również dla mnie dziwna i niezrozumiała, ponieważ pierwszy raz fotografowałem w kolorze. Powodem, dla którego się tym tematem zajęliśmy nie była fotografia. Stawialiśmy sobie pytania, na które nikt nam nie potrafił odpowiedzieć. Prowadziliśmy otwarty dom, do którego przychodziła cała masa ludzi. Były burzliwe dyskusje, dotyczące wszystkiego. I był temat, który zamykał wszystkim usta: „Co to znaczy być Żydem, w kraju, w którym wydarzył się Holocaust?”. Poszukać odpowiedzi na pytania, na które nikt z nas nie miał wtedy odpowiedzi – to była nasza główna motywacja. To był temat tabu. Nic nie wolno było o tym publikować. Powstała z tego książka, która moim zdaniem ma niezwykłą wartość. Dziś nabiera jeszcze dodatkowej, bo część z jej bohaterów już odeszła. To zaliczam jako pierwszy swój poważny projekt. W moim archiwum w ogóle nie ma przypadkowych zdjęć. Dla mnie fotografia to niezwykłe narzędzie, wehikuł do poznawania świata, nabycia doświadczenia, z którego ostatecznie może wynikać mądrość. Wszystko czym się od początku zajmowałem miało swoją poważną motywację.

Powiedział Pan, że fotografia jest narzędziem do poznawania świata i jak rozumiem pretekstem do spotkania ludzi. Jeździł Pan po całym świecie, spotykał różne społeczności. Co jest najważniejsze przy wchodzeniu w kontakt z jakąś określoną grupą?

Nie wiem co jest najważniejsze. Nie śmiem formułować żadnych złotych zasad, czy reguł. Natomiast wydaje mi się, że nie można traktować ludzi przedmiotowo tylko podmiotowo. Oni to natychmiast wyczuwają. Czy my się gdzieś pojawiamy, żeby zrobić zdjęcia, czy żeby się czegoś od nich dowiedzieć i pokazać to przy pomocy fotografii. To jest zasadnicza różnica w podejściu. Wielu fotografów bohater w ogóle nie obchodzi i traktują go jako element graficzny wypełniający przestrzeń w ramce. A jeśli jesteśmy na ludzi otwarci i uważni, to okazuje się, że wszystkie drzwi się otwierają. Wtedy ta czarna skrzynka, którą mamy na szyi czy przy oku, staje się uniwersalnym kluczem do różnych światów. Nie potrzebujemy dużo mówić. To jest w naszej postawie, spojrzeniu, ruchach. Wystarczy szczerość i motywacja.

Jakie dałby Pan rady młodym twórcom, którzy zaczynają pracować nad własnym autorskim projektem?

Warto fotografować sprawy, których jesteśmy naprawdę ciekawi i nie mamy wyrobionego na ich temat zdania. Wtedy, używając aparatu, szukamy odpowiedzi na nurtujące nas pytania. Ale warto również realizować tematy, które mamy już dogłębnie przemyślane i chcemy przy użyciu fotografii podzielić się swoim zdaniem. Mnie na przykład nie interesuje fotografia dla samego robienia zdjęć. Uważam, że fotografia jest narzędziem do opowiadania ważnych historii.

Z jakim typem Ucznia chętnie spotkałby się Pan w pracy 1/1?

Poza zdolnościami wizualnymi taki przyszły uczeń powinien mieć w sobie ogromną determinację i chęć, żeby ciągle się uczyć i rozwijać. Powinna to też być osoba zaangażowana w to co robi. Moim zdaniem dziś zaangażowanie jest jedną z najważniejszych cnót – prawie wartością moralną, bo oznacza poważne traktowanie materii tego, czym się zajmujemy. Stało się tak, ponieważ zastąpiliśmy wiarę w żywego Boga, wiarą w samego siebie i słynny zakład Pascala trochę inaczej dziś wygląda. Zaangażowanie osobiste ma więc szczególną wartość, bowiem człowiek zaangażowany ceni wartości, a jednocześnie potrafi im nadać cenę. Aby żyć, aby wypełnić się jakąś treścią, człowiek musi mieć wartości. Być zaangażowany.