fot. Alicja Szulc
O tym, dlaczego relacja Mistrz-Uczeń jest najbardziej wyrafinowaną forma uczenia, o tym, jak być fotografem bez żadnego zdjęcia na koncie, o szukaniu przy pomocy fotografii odpowiedzi na ważne pytania, otwartości na ludzi i sile zaangażowania z Tomaszem Tomaszewskim rozmawia Łukasz Czapski.
Czym jest według Pana relacja Mistrz-Uczeń? Na czym powinna się opierać?
Zanim wymyślono szkolnictwo grupowe, wszyscy pobierali wiedzę i edukację właśnie w ten sposób. To jest najbardziej wyrafinowana forma uczenia. Myślę nawet, że najlepsza. Jednak, żeby taka formuła zadziałała, nauczyciel, z którym się młody człowiek będzie spotykał musi tę osobę zaakceptować, a nawet polubić. Poza szacunkiem, który jest sprawą oczywistą, powinna nastąpić „wymiana chemii” między nimi. Oprócz traktowania się po partnersku, pomóc powinien też przypadek – jakiś szczególny zbieg okoliczności, który sprawi, że dwie różne osobowości będą do siebie pasowały. Od nauczyciela trzeba też wymagać, żeby nie wykorzystywał relacji z uczniem do leczenia swoich kompleksów. Nie dobrze również, jeśli nauczyciel próbuje zmienić osobowość swojego ucznia. Ważne, żeby go nakłaniał do eksperymentowania, dodawał odwagi do podejmowania kolejnych wyzwań i inspirował do szukania pomysłu na samego siebie. Mistrz powinien uczyć Ucznia patrzenia na świat własnymi oczyma, żeby to polubił i żeby na tym budował swoją oryginalność, odmienność. To jest duża odpowiedzialność, żeby spotykając się z taką młodą osobą jej nie „zainfekować” sobą. Postęp bierze się przecież z negacji, a nie z powielania. Zadaniem mądrej edukacji jest według mnie wytworzenie przekonania, że przyjemne jest życie dobre, a najprzyjemniejsze jest życie najlepsze. Nauczyciel powinien zatem służyć temu, aby podpowiadał właściwe i najszlachetniejsze wzorce umysłowości. Jedynie te bowiem prowadzą do wspomnianego powyżej celu.
A fotografii można nauczyć?
Fotografia to nie jest dziedzina, w której najważniejsze są sprawdzone empirycznie metody i narzędzia. To zajęcie oparte na intuicji. Jeśli w fotografii coś jest pewne, to tylko to, że wszystko jest zmienne. Fotografia, którą dziś nagradzamy i uważamy za wybitną, jest zupełnie różna od tej sprzed kilku lat. Trudno jest sformułować jakiekolwiek ostateczne opinie na ten temat. Sam się przyglądam z wielkim zainteresowaniem temu, jak dziś obrazujemy otaczający nas świat. Wiele rzeczy wciąż mnie zaskakuje. Dziś młodzi chętnie wyśmiewają mistrzów. Ja zawsze uważałem, że nie tędy droga. W fotografii cenię kunszt, wyrafinowanie, szukanie odpowiedzi na skomplikowane pytania, ponadczasowość. Fotografia powinna być oparta na widzeniu, a nie na patrzeniu. Jest wielka różnica pomiędzy tym, czy my na coś patrzymy, czy to coś widzimy. Żeby coś zobaczyć, musimy dostrzec w tym piękno, a to jest przywilejem bardzo niewielu. Jak Platon kiedyś cudownie powiedział o Sokratesie, tuż przed jego śmiercią, że wśród nas jest wielu, którzy są posiadaczami czarodziejskiej różdżki, ale niewielu wie jak jej użyć. Ta wiedza jest dostępna dla wybranych. Trzeba się tym cieszyć, bo co by to było, gdyby każdy robił zdjęcie, które byłoby egzekucją momentu decydującego. Wtedy trzeba by się zająć wyrobami z plasteliny, albo dzierganiem, ale na pewno nie fotografią. Póki co jest to przywilej bardzo wąskiej grupy ludzi. Mnie to niezwykle cieszy, że biorę udział w czymś tak szczególnym, skomplikowanym i tajemniczym.
A jak to było z Pana mistrzami? Spotkał Pan ich na swojej drodze?
Muszę powiedzieć, że miałem duże szczęście, a może nawet pewnego rodzaju przywilej, spotkać wyjątkowego nauczyciela. Kiedy poszedłem do niego pierwszy raz drzwi otworzył mi nagi mężczyzna, stojący na jednej nodze, bo drugą miał amputowaną i głosem, którym można by zerwać lakier z podłogi powiedział: „Czego?”, na co ja odpowiedziałem: „Chciałbym porozmawiać o fotografii”. Wpuścił mnie do środka i wyszedłem od niego niemal po trzech miesiącach. Zamieszkałem u niego. I choć nie zrobiłem ani jednego zdjęcia, to wszystko to, co mi przekazał i pokazał było dla mnie oszałamiające – to był przyspieszony kurs. Po spotkaniu z nim miałem poczucie, że jestem fotografem, choć naprawdę nie zrobiłem jeszcze ani jednego zdjęcia. Ten człowiek nazywał się Jan Michlewski. Później przyglądałem się wielu twórcom i to pomogło mi odrzucić ich język i odnaleźć swój własny styl. W Koudelce, Bressonie, Salgado odnajdowałem elementy, które mnie fascynowały. Ludzi, którzy zrobili na mnie wrażenie swoim talentem, odmiennością było wielu, ale nie ma nikogo przed kim bym klękał.
A jakie były Pana początki? Od czego się zaczęło?
Studiowałem fizykę. Mój przyjaciel, który posiadał w moim odczuciu cechy geniusza, dyskutując ze mną na temat teorii czasu wyciągnął książkę, żeby bronić swojej koncepcji. Dużo wtedy czytałem, ale nie dostrzegałem fotografii. Mogłem wziąć gazetę z dużym zdjęciem na okładce i go nie zauważałem. I ten mój przyjaciel, broniąc dość skomplikowanego pojęcia jakim jest sens czasu, użył fotografii. To był dla mnie szok. Właśnie dzięki niemu odkryłem fotografię dla siebie. Wróciłem do domu, dość zbulwersowany, że mam 19 lat i że jest coś, co było dla mnie zupełnie niedostępne. Zacząłem więc szukać kogoś, kto mógłby mnie uczyć fotografii.
A czy mógłby Pan opowiedzieć o swoim pierwszym projekcie fotograficznym? Kiedy był ten moment, kiedy poczuł Pan, że to co robi jest tematem, czymś więcej niż pojedynczą fotografią?
To był z pewnością projekt „OSTATNI -współcześni Żydzi Polscy”. Robiłem to razem z żoną, która pisała tekst. Trwało to pięć lat. To była praca niezwykła, nie tylko w sensie odkryć, których my dokonywaliśmy, ale również dla mnie dziwna i niezrozumiała, ponieważ pierwszy raz fotografowałem w kolorze. Powodem, dla którego się tym tematem zajęliśmy nie była fotografia. Stawialiśmy sobie pytania, na które nikt nam nie potrafił odpowiedzieć. Prowadziliśmy otwarty dom, do którego przychodziła cała masa ludzi. Były burzliwe dyskusje, dotyczące wszystkiego. I był temat, który zamykał wszystkim usta: „Co to znaczy być Żydem, w kraju, w którym wydarzył się Holocaust?”. Poszukać odpowiedzi na pytania, na które nikt z nas nie miał wtedy odpowiedzi – to była nasza główna motywacja. To był temat tabu. Nic nie wolno było o tym publikować. Powstała z tego książka, która moim zdaniem ma niezwykłą wartość. Dziś nabiera jeszcze dodatkowej, bo część z jej bohaterów już odeszła. To zaliczam jako pierwszy swój poważny projekt. W moim archiwum w ogóle nie ma przypadkowych zdjęć. Dla mnie fotografia to niezwykłe narzędzie, wehikuł do poznawania świata, nabycia doświadczenia, z którego ostatecznie może wynikać mądrość. Wszystko czym się od początku zajmowałem miało swoją poważną motywację.
Powiedział Pan, że fotografia jest narzędziem do poznawania świata i jak rozumiem pretekstem do spotkania ludzi. Jeździł Pan po całym świecie, spotykał różne społeczności. Co jest najważniejsze przy wchodzeniu w kontakt z jakąś określoną grupą?
Nie wiem co jest najważniejsze. Nie śmiem formułować żadnych złotych zasad, czy reguł. Natomiast wydaje mi się, że nie można traktować ludzi przedmiotowo tylko podmiotowo. Oni to natychmiast wyczuwają. Czy my się gdzieś pojawiamy, żeby zrobić zdjęcia, czy żeby się czegoś od nich dowiedzieć i pokazać to przy pomocy fotografii. To jest zasadnicza różnica w podejściu. Wielu fotografów bohater w ogóle nie obchodzi i traktują go jako element graficzny wypełniający przestrzeń w ramce. A jeśli jesteśmy na ludzi otwarci i uważni, to okazuje się, że wszystkie drzwi się otwierają. Wtedy ta czarna skrzynka, którą mamy na szyi czy przy oku, staje się uniwersalnym kluczem do różnych światów. Nie potrzebujemy dużo mówić. To jest w naszej postawie, spojrzeniu, ruchach. Wystarczy szczerość i motywacja.
Jakie dałby Pan rady młodym twórcom, którzy zaczynają pracować nad własnym autorskim projektem?
Warto fotografować sprawy, których jesteśmy naprawdę ciekawi i nie mamy wyrobionego na ich temat zdania. Wtedy, używając aparatu, szukamy odpowiedzi na nurtujące nas pytania. Ale warto również realizować tematy, które mamy już dogłębnie przemyślane i chcemy przy użyciu fotografii podzielić się swoim zdaniem. Mnie na przykład nie interesuje fotografia dla samego robienia zdjęć. Uważam, że fotografia jest narzędziem do opowiadania ważnych historii.
Z jakim typem Ucznia chętnie spotkałby się Pan w pracy 1/1?
Poza zdolnościami wizualnymi taki przyszły uczeń powinien mieć w sobie ogromną determinację i chęć, żeby ciągle się uczyć i rozwijać. Powinna to też być osoba zaangażowana w to co robi. Moim zdaniem dziś zaangażowanie jest jedną z najważniejszych cnót – prawie wartością moralną, bo oznacza poważne traktowanie materii tego, czym się zajmujemy. Stało się tak, ponieważ zastąpiliśmy wiarę w żywego Boga, wiarą w samego siebie i słynny zakład Pascala trochę inaczej dziś wygląda. Zaangażowanie osobiste ma więc szczególną wartość, bowiem człowiek zaangażowany ceni wartości, a jednocześnie potrafi im nadać cenę. Aby żyć, aby wypełnić się jakąś treścią, człowiek musi mieć wartości. Być zaangażowany.